Listopad zaczął się u mnie książkowo. Zwykle jesień kojarzy się nam z zapowiedzią końca ludzkiego życia. Moje obecnie samotne życie nie jest aż takie samotne właśnie dzięki książkom. Bo jest to obcowanie z ludźmi ciekawymi i mądrymi, choć czasem już nieobecnymi fizycznie. Ale pozostają żywi na kartach swoich dzieł.
Bywają jednak książki, które zawierają świadectwa innych ludzi. Żywe świadectwa o zmarłych. Jak choćby ta, zatytułowana „Dzieci nieba” Jeana Toulata o dzieciach, które pozostawiły osieroconych rodziców. Dziwnie to brzmi: osieroceni rodzice. Zwykle jest przecież odwrotnie...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Odkąd natrafiłam na tę książkę, polecam ją każdemu, kto utracił własne dziecko. Dzieci umierają w różny sposób, odchodzą z różnych powodów i w rozmaitych okolicznościach. Wszystko jest w tej książce. Ale najpiękniejsze jest w niej to, że te śmierci nie skończyły historii rodzin, których dotyczyły. Rodzice zmarłych dzieci odnajdywali nowe siły, by się podnieść i nieść dobro innym. Powstawały o tym kolejne książki. W jednej z nich „Listy do dziecka światłości”, autorka Christine Gelders pisze:
„Mój mały Dawidzie, jesteś moim nauczycielem nadziei”.
I wypytuje go o niebo:
Reklama
„Mój Doudou, gdzie jesteś?
Czy jesteś świetlistym aniołem?
Czy jesteś posłańcem?
Czy jesteś ciałem niebieskim?
W jakiej galaktyce się przechadzasz?
Czy policzyłeś gwiazdy?”.
Mając czternaście lat, autorka tej książki przeczytała słowa Edmonda Kaisera, założyciela organizacji humanitarnej „Terre des Hommes” (Ziemia ludzi): „Kiedy straciło się dziecko, pozostaje tylko jeden wybór: popełnić samobójstwo lub uratować wszystkie dzieci świata”.
Christine z mężem, po śmierci swojego małego Doudou, postanowili adoptować dziecko.