Zimowych ferii dzień pierwszy. Na drzwiach pokoju dziewcząt napis: „salą pienknosici” (szyld sugeruje, że stylistką jest siedmiolatka). Po domu przechadzają się damy w balowych sukienkach. Fryzury i makijaże nienaganne! Jestem dziś fotografem, wodzirejem, (de)makijażystką... A wieczorem poszukiwaczem zaginionego tuszu do rzęs, bo nikt nie widział, nie brał i nie wie. Ach, i jeszcze obiecane łyżwy! Bilans dnia: sporo nowych zdjęć, ciuchy w każdym kącie, ubytki w kosmetyczce, rozbite o lodowisko kolano, pusty portfel (na czas ferii zniesiono rodzinne zniżki), radość z wypełnionej obietnicy i pytanie: Kiedy znów pójdziemy na łyżwy?
Dzień drugi. Piorę, wieszam, prasuję to, co kazałam wydobyć z kątów. I tylko ja dziś pozostaję w domu – cała reszta wyruszyła pociągiem do Tajlandii. Wprawdzie dziesięciolatek objaśniał, że niemożliwe jest dotrzeć tam drogą lądową, widocznie jednak wagony z krzeseł wszelakich obarczonych całym dobytkiem podróżników (droga długa, a rodzice pluszowych żyraf i świń muszą być przygotowani na każdą ewentualność) mają przetarty szlak.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Dziesięć, dziewięć, osiem... – grzmi konduktor na tych, co jeszcze do przedziałów nie weszli.
– Dziesięć, dziewięć... – ponagla tych, którzy o czymś zapomnieli i w popłochu szukają przed odjazdem składu. I znów odlicza. Dobra, muszę opuścić ten dworzec, zanim puszczą mi nerwy. A mają największą ochotę! Zważywszy że odjazd ze stacji wciąż nie nastąpił, a wkrótce przyjdą goście.
– Prosimy nie rozmawiać głośno przez telefony komórkowe!
W końcu korytarza jest ubikacja!
Życzymy wszystkim udanej podróży! – oznajmia konduktor.
Kończę gotować i wychodzę do innego pomieszczenia, słyszę jeszcze deklarację podekscytowanej pięciolatki:
– Ale fajna zabawa! Będziemy się tak bawić, dopóki nie dojedziemy!
Dzień trzeci. Gorączka położyła do łóżka czterolatkę. Pociąg do Tajlandii wciąż zmierza.
Reklama
Dzień czwarty. Gorączkują kolejne dzieci. Nie śpią ani w dzień, ani w nocy. Gdy wsiadam dziś do pociągu do Tajlandii (wciąż konieczne w wagonach są wszystkie krzesła, które posiadamy), by napić się poobiedniej kawy z mężem, okazuje się, że... płynę okrętem. I to w przeciwnym kierunku.
Dzień piąty. Z gorączki odpływam... Tymczasem bezlitośni urzędnicy zapraszają do „urządu” tudzież „urzędu” (spór deklinacyjny trwa). Bezlitosny aparat administracyjny ciąga mnie po placówkach, wklepuje dane w laptopy z pudełek po czekoladkach i „drukuje” dokumenty pełne rubryk do wypełnienia. Pytam, co można załatwić w urzędzie.
– Nie wiem, co chcesz! – pada odpowiedź spoufalonego „urządnika”.
A ja o ciepłym łóżku marzę, bo z gorączki dreszcze...
Wanda Mokrzycka
Żona Radka, mama dziewięciorga dzieci. Należy do wspólnoty Duży Dom i pisze dla Aleteia Polska