Jan nie miał planu, co do czasu swojego pobytu w Brzozowie.
Jednak ci, którzy obserwowali jego pobyt wiedzieli, że nie będzie
on trwał długo. To był inny świat. Opustoszałe Seminarium, codzienne
niemal wieści o partyzanckich starciach, napady na domostwa, skąd
rabowano ostatnie uchowane z zawieruchy wojennej dobra, nie napawały
optymistycznie. Ludzie tracili orientację, kto jest autorem tych
aktów bezprawia, partyzanci czy, jak podejrzewali niektórzy, ekscesy
te były formą prowokacji. Szkoda było ludzi, smutkiem przejmował
lęk, który im towarzyszył każdego dnia, a wzmagał się z każdym nadchodzącym
zmierzchem. To, co dla jednych było doświadczeniem doraźnym u Jana
rozpisywało się na smutną historię przyszłości.
- Niedługo danym było się nam cieszyć odzyskaną wolnością.
Nie tak, jak po tamtej wojnie "wybuchła" Polska. Teraz jakby jej
nie było. Ludzie czują się nieco jak w nowym domu, który coraz mniej
przypomina ten, który opuścili przed laty. A wszystko wskazuje na
to, że to jeszcze nie koniec. Nadejdą czasy jeszcze większych cierpień.
Nie ominą one także Kościoła. Już widać, że zacznie się walka z Bogiem.
- Coś ksiądz profesor dzisiaj jakiś pesymistyczny - próbował
oponować któryś ze słuchaczy.
- To nie pesymizm, mój drogi, to realizm. Ja wiem, że
wszystko w ręku Boga, ale On nie może ingerować w wolną wolę człowieka.
A dziś wielu ludzi pragnie postawić siebie w miejsce Boga. Z tego
przyjdą na ludzi wielkie cierpienia. To nie nowość. Tak było zawsze,
kiedy deptano prawo Boskie, a tym bardziej, kiedy z Bogiem walczono.
Trudno było nie przyznać racji temu rozumowaniu. Odległe
wioski, w których panowała bieda, ujawniały jak wielkie pole pracy
czeka pasterzy Kościoła. W dusze ludzkie wkradało się zniechęcenie,
nawet w wioskach, zawsze wydawało się trwających wiernie przy Bogu,
znajdywali się ludzie, którzy dla pieniędzy i kariery zdradzali wiarę
ojców. Dla nieuważnego obserwatora wydawało się, że to nieliczni.
Jan wiedział, że ta zaraza zdrady będzie się rozszerzać. Taka jest
bowiem - jak zwykł mawiać - niszczycielska moc każdej epidemii.
Ksiądz Momidłowski przywiózł najnowsze szczegóły dotyczące
śmierci księdza Mikołaja Drużbackiego. Jan z zaciekawieniem słuchał
wieści o bohaterskiej śmierci swojego dawnego współpracownika.
W zawierusze wojennej trudno było o sprawdzone wiadomości.
Od ostatniego spotkania minęło jedenaście lat. To właśnie w 1936
r. ks. Michał, przez lata senior księży wikarych katedralnych, postanowił
wstąpić do wojska jako kapelan. Przez trzy przedwojenne lata pełnił
funkcję kanclerza biskupiej Kurii Polowej. Potem wybuchła wojna.
Do Przemyśla dochodziły wieści o bohaterskim zachowaniu księdza Drużbackiego
podczas pierwszych tragicznych dni wojennej pożogi Warszawy. Potem
wieść o jego losach się urwała.
- Teraz dało się ustalić, że został zmuszony do opuszczenia
Warszawy i wraz z biskupem Gawliną udali się na zesłanie do Łucka.
Ledwie tam dotarli, już 11 września 1939 r. ksiądz Michał zginął
trafiony odłamkiem niemieckiej bomby. Zaraz w nocy został pochowany
na tamtejszym cmentarzu.
- Często o nim myślałem. Nie wiem do dzisiaj, czy dobrze
zrobiłem prosząc księdza biskupa, jako rektor, o zwolnienie go ze
stanowiska prokuratora w Seminarium. Podziwiałem jego pracę. Był
taki operatywny, tyle zrobił. Ale też z drugiej strony lękałem się
jego porywczości i pewnego nieporządku w rachunkach. Bardzo to przeżył.
Wiem, że miał do mnie żal. Ale okazało się, że był bardzo przydatny
w katedrze. Był nade wszystko bardzo gorliwy.
- Nie ma ksiądz rektor powodów do niepokoju. Taka jest
rola przełożonego, że zawierzając współpracownikom musi czuwać nad
całością. Z tej perspektywy inaczej wyglądają niektóre sprawy. Uważam,
że była to słuszna decyzja i z tego, co wiem, ksiądz Mikołaj nie
nosił w sercu urazy. Sam zresztą kiedyś przyznał, że był zbyt łatwowiernym
i to mogło kiedyś przysporzyć wielu kłopotów.
- Jakkolwiek by nie było, nie da się już tego odwrócić.
Zawsze modliłem się w jego intencji i teraz jako męczennik jest już
na pewno w niebie.
- Też mam taką pewność.
Ta rozmowa, jak wiele innych, które prowadzili wspominając
konfratrów, zakończyła się modlitwą o zbawienie zmarłych, o siły
dla tych, którzy w trudnych czasach duszpasterzowali na rozległych
terenach diecezji.
Po tygodniu pobytu Jan zdecydował się na powrót do Przemyśla.
Mimo tak krótkiego czasu widać było, że nabrał sił. Lekarz pozwolił
mu nawet na odwiedzanie katedry. Byli mu za to bardzo wdzięczni penitenci
księdza Balickiego, którzy na nowo odzyskali kierownika swoich dusz.
Niemal z matematyczną dokładnością, równo w rok po chorobie,
która zawiodła go do Brzozowa, Jan znowu zapadł na grypę. Przez pewien
czas kurował się u siebie. Doktor Sonecki odwiedzał go systematycznie
i zapisywał odpowiednie leki. Mimo jego poświęcenia i kompetencji
widać było, że stan chorego bardzo go niepokoi. Wreszcie 23 kwietnia
zdecydował, że chorego należy przewieźć do szpital.
- Tam będzie ciągle pod opieką lekarzy i pielęgniarek.
Grypa niby ustąpiła, ale płuca ciągle mnie niepokoją. Ponadto grypa
osłabiła i tak już od pewnego czasu chore serce. Załatwiłem w szpitalu
pojedynczy pokój, więc nie powinien się czuć źle.
Jan, kiedy zakomunikowano mu decyzję lekarza przyjął
ją bardzo spokojnie. Kazał siostrzenicy przygotować potrzebne rzeczy
i oczekiwał na moment odwiezienia do szpitala. Wielce ucieszył się,
kiedy zorientował się, że jego pokój przylega niemal do szpitalnej
kaplicy.
- Czy pan doktor pozwoli mi na odprawianie Mszy św.?
- zapytał z nadzieją w głosie.
- Tak, oczywiście, ale o tym decydować będą siostry serafitki,
które tu pełnią rolę pielęgniarek. One są tu przez cały czas. Ja
tylko przez kilka godzin dziennie. Jeśli zauważą, że wstawanie z
łóżka byłoby niewskazane dla księdza rektora, proszę ich posłuchać.
Najważniejsze jest, by uporać się z chorobą.
- Bardzo dziękuję panu za ten promyk nadziei i radości.
Już na drugi dzień po Mszy św. Jan długo trwał w kaplicy
na modlitwie. Nie zaniedbał swojej "korespondencji" duchowej z Panem
Bogiem. W tym drugim dniu pobytu w szpitalu odnotował w swoich rozmyślaniach: "
Sercem skruszonym i upokorzonym Bóg nie wzgardzi: nie odwróci się
od niego, ale wejrzy na niego łaskawie, nakłoni ucha swego na jego
prośby i spełni jego prośby, ześle mu pomoc do spełnienia trudnych
obowiązków, do zwycięstwa najcięższych pokus, wybawi z niebezpieczeństw
grożących duszy, rozkaże aniołom swoim, aby go nosili na rękach swoich"
.
Wielką radość i duchowy pożytek odnosiły z pobytu Jana
same siostry. W wolnych chwilach, najczęściej wieczorem, kiedy chorzy
zasypiali, gromadziły się w pokoju Balickiego i prosiły o słowa umocnienia,
wskazówki. Jan najczęściej odmawiał z nimi litanię, potem z mszalika
odczytywał Ewangelię przypadającą na kolejny dzień i prowadził z
nimi rozmowę na ten temat. Były to krótkie spotkania, wszak siostry
nie pozwalały sobie na długie przesiadywania, ale odnosiły z tego
wielki pożytek. Chorzy, którzy szybko zorientowali się, że ksiądz
Jan prowadzi swoiste rekolekcje prosili na drugi dzień siostry o
powtórzenie, o czym też wczoraj mówił ksiądz Jan. W ten sposób niejako
cały oddział uczestniczył w tej duchowej drodze za Jezusem dźwigającym
wraz z nimi krzyż cierpienia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu