Gdy patrzę na wspólną fotografię mojej rodziny, równocześnie
przed oczyma przewija się niczym taśma wideo całe życie z nią związane.
Radości i smutki, upadki i wzloty, problemy i sukcesy. Praca zawodowa,
społeczna, nauka i dom, dom pełen dzieci. Sama z niedowierzaniem
spoglądam i myślę, czy to jawa, czy sen?
Prawdą niezaprzeczalną jednak jest fakt, że bez względu
na to, czy było to pierwsze, czy któreś z rzędu, czy ostatnie, dziewiąte
dziecko, wszystkie były przyjmowane z radością i aż trudno uwierzyć
samemu sobie, że każde kolejne tę radość potęgowało.
Rodziły się w przeróżnych miejscach: w izbie porodowej,
szpitalu rejonowym, wojewódzkim i w domu. Najważniejsze było jednak
to, że zawsze w chwili ich przyjścia byli przy mnie życzliwi ludzie:
lekarze, pielęgniarki, położne i domownicy. Z ich strony nie zaznałam
żadnej przykrości, a wręcz przeciwnie, zawsze otaczali mnie szczególną
troską, opieką. Za to będę im zawsze wdzięczna w imieniu własnym
i moich dzieci. Za to im dziękuję.
Dni narodzin dzieci były najpiękniejszymi w moim życiu.
Pamiętam, że z chwilą urodzenia kolejnego dziecka zadawałam sobie
pytanie: Czy będę jeszcze tak szczęśliwa jak w tej chwili?
Przełom lat 80. nie należał do najłatwiejszych do rodzenia,
utrzymania i wychowania dzieci. Choć mieliśmy pracę, to jednak sen
z powiek spędzała myśl co będzie dziś, jutro? Czy będzie co do garnka
włożyć, czy będzie czym osłodzić herbatę, gdyż w dobie "pustych półek
sklepowych" zdobycie cukru graniczyło z wyczynem sportowym najwyższego
rzędu.
Podobnie było z artykułami pierwszej potrzeby, środkami
czystości. Gdy na świecie miało się pojawić piąte z kolei dziecko
byłam bliska załamania, na co wpływ miała właśnie sytuacja na rynku.
W mojej szafie zapasy wyczerpały się do zera, a w perspektywie była
tylko możliwość kupna wyprawki (kilka pieluch, śpioszki i kocyk)
na książeczkę zdrowia dziecka.
W tej dramatycznej sytuacji Opatrzność Boża nas nie opuściła.
Z chwilą narodzin dziecka wszystkie problemy rozwiały się jakby za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zdawało się, że cały świat dowiedział
się "o tym niezwykłym wydarzeniu" i to nowonarodzone i pozostałe
maluchy zostały obdarowane tak, że miały prawo czuć się jak "księżniczki
i książęta".
Dziś nie potrafię nawet wymienić z imienia i nazwiska
tych, którzy mi pomogli, dlatego szczerze wszystkim za wszystko mówię:
Bóg zapłać.
Narodziny kolejnych dzieci to równocześnie okres studiowania.
Był to trudny okres, mimo to wspominam go ciepło. Trudno było pogodzić
pracę zawodową, nauczycielską z maluchami, "domowe przedszkole" i
wyjazdy na zajęcia (dodawszy, że w tym czasie nie było wody bieżącej
w domu, no i oczywiście "automatu" też). Na uczelni spotkałam jednak
wiele wspaniałych koleżanek z czasów liceum pedagogicznego i inne,
z którymi wchodziło się w to nowe nieznane środowisko. Tak się stało,
że od nich usłyszałam, że studiują tylko dlatego, że ja tu jestem.
Może to dziwnie brzmi, ale to prawda, bo byłam jakoś
mocna duchem, gdy rozpoczynałam pierwsze zajęcia, a za trzy miesiące
były narodziny kolejnego dziecka. Stwierdziły, że skoro ja mogę pogodzić
to wszystko, to wstydem byłoby dla niejednej nie mającej aż takiego
ogromu obowiązków gdyby zrezygnowały.
Pierwszy, drugi i trzeci rok to kolejne narodziny moich
dzieci, no i ten czwarty, ostatni. Zbliżał się egzamin końcowy, moja
praca była bardzo ściśle związana z tematyką rodziny. Miałam okazję
pogłębić swoją wiedzę na ten temat dzięki odpowiedniej lekturze.
Ale to nie zmieniło faktu, że wtedy chciałam utrzymać w tajemnicy,
że spodziewam się kolejnego dziecka. Zdarzyło się wcześniej, że i
bliscy potrafili dokuczyć z tego powodu, więc wydawało mi się, że
każdy kolejny dzień niewiedzy z ich strony tylko poprawi mi samopoczucie.
Byłam świadoma tego, że na uczelni nie grozi mi złe potraktowanie
ze strony znajomych, dlatego "tajemnica" nie trwała długo. Choć moja
piąta córka, a dziewiąte z kolei dziecko urodziła się już po egzaminie
końcowym to jednak do czasu ich trwania była obecna wśród mojej grupy
seminaryjnej. Nie wierzyłam, że koleżanki mogą tak mocno przeżywać
te ważne dla mnie chwile.
Fakt posiadania tak licznego potomstwa i związane z tym
kłopoty i radości były tematem rozmów mojej Pani Promotor na zajęciach
innych roczników.
Nie byłam wzorem, niczym szczególnym nie wyróżniałam
się wśród mojej grupy, a mimo to dostąpiłam najwspanialszego z możliwych
wyróżnień. W tym miejscu pragnę podzielić się tym z Czytelnikami
Niedzieli.
Zbliżały się Święta Wielkanocne tego roku (minęło 14
lat od ukończenia studiów), wybrałam się z moimi najmłodszymi pociechami
na przedświąteczne zakupy (dwie gimnazjalistki). Pociąg skończył
bieg, po peronie przemieszczał się tłum. Dostrzegłam sylwetkę, która
wydała mi się znajoma, bliska, ale jakoś nie potrafiłam odnaleźć
w myślach kto to taki. Tak rozmyślając dotarłyśmy prawie jednocześnie
do wlotu tunelu, gdy spotkał się nasz wzrok. W tym samym momencie
usłyszałam: Pani Marysia! - z zaskoczeniem wskazywała na córki (są
równe wzrostem): Czy jedna z nich to ta "magisterka"? Gdy wskazałam
na najmłodszą Kingę, stwierdziła: To ona jest też trochę moja.
Okazało się, że to moja Pani Promotor grupy seminaryjnej
bez problemu rozpoznała mnie w tłumie, w obcym mieście. Było to dla
mnie niezwykłe wydarzenie. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Zastanawiałam
się, czym zasłużyłam, że na tyle lat wbiłam się w jej pamięć. Uznałam
to za jedno z największych wyróżnień w moim życiu, za wszelki trud,
jaki poniosłam z powodu narodzenia moich dzieci.
W tym dniu nie myślałam o niczym innym, nawet zbliżające
się Święta jakby przyćmiło to niecodzienne spotkanie, zakupy z nimi
związane przeszły zupełnie na ostatnie miejsce. Rozmawiałyśmy z córkami
na ten temat, co się przed chwilą wydarzyło, czego były naocznymi
świadkami. Próbowałam im uzmysłowić co może zdziałać ludzka prawdziwa
życzliwość, pamięć - w dobie dzisiejszego zagonionego, mało wrażliwego
na drugiego człowieka świata.
Stare powiedzenie mówi: "Że mężem i dziećmi nie można
się pochwalić". Na pewno trochę prawdy w tym jest, niemniej jednak
współczuję tym, którzy zawsze znajdą powód, by narzekać, a nie szukają
w tym wszystkim tego, co cieszy, raduje. Uważam, że jeżeli dzieci
dawały spać gdy były małe a dziś gdy dorosły, bądź dorastają - dają
żyć, to tylko Bogu dziękować i modlić się za nie - obojętnie czy
ma się jedno, dwoje czy dziewięcioro, jak w moim przypadku.
Kiedyś w rozmowie na tematy związane z liczbą posiadanego
potomstwa padło stwierdzenie: "Ten, to wolałby, aby nie pojawił się
na tym świecie" - chodziło o kogoś z bardzo licznej i biednej rodziny.
Nie dawało mi to spokoju, czułam wewnętrzny niepokój i rodziło się
pytanie: Czy moje dzieci kiedyś też skwitują w ten sposób swoją obecność
na tym Bożym świecie? Obawy te szybko rozwiał we mnie sam autor rzekomo
wypowiedzianego stwierdzenia. Zapytałam go o to wprost i zrobiło
się lżej, gdy z jego ust usłyszałam zupełnie coś innego. Zaprzeczył
stanowczo, żeby kiedykolwiek miał pretensje do rodziców, że powołali
go do życia. Mało tego - jest dumny, że pochodzi właśnie z takiej
rodziny, że wszyscy sobie radzą, że każdy znalazł dla siebie miejsce
i są sobie bliscy.
Wstąpiła we mnie na nowo nadzieja, że i moje dzieci będą
dumne, że pochodzą z licznej, kochającej się rodziny, w której każdy
ma swoje znaczące miejsce, mają dom, do którego każde może wracać,
spotykać się ze swoimi bliskimi, przyjaciółmi, tu znaleźć azyl dla
siebie, swoich żon, mężów i dzieci a naszych wnuków.
Moim zadaniem jest, by ten dom był właśnie takim miejscem,
gdzie każdy chętnie, z utęsknieniem wraca. By był "schronieniem"
przed problemami dzisiejszego świata, które nie omijają i nie oszczędzają
nikogo. By w jego zaciszu mogli je wspólnie rozwiązywać.
W okresie świąt Bożego Narodzenia warto zastanowić się
nad tym, co daje nam macierzyństwo, ile radości dla całego świata
wynikło z narodzenia Jezusa.
Byśmy umieli się dzielić tą radością, bo gdy to czynimy,
po prostu radujemy się ze zdwojoną siłą, gdy zaś dzielimy się smutkiem
równocześnie jakby go nam połowę ubyło.
Pomóż w rozwoju naszego portalu