Reklama

Bardziej oczekiwanie niż radość

Dziś najczęściej mówi się o strajkach na Wybrzeżu i Pomorzu. Jednak zanim był Sierpień ’80 - mieliśmy lipiec i strajki w sztandarowych zakładach Świdnika i Lublina. Później - w innych miastach regionu. Łącznie przez ponad dwa tygodnie strajkowało blisko pięćdziesiąt tysięcy osób

Niedziela Ogólnopolska 31/2010, str. 32-33

Tymoteusz Wych

Marian Król - uczestnik strajku w Świdniku, obecnie - przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność”

Marian Król - uczestnik strajku w Świdniku, obecnie - przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność”

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Polska lat siedemdziesiątych XX wieku - po objęciu władzy przez kolejnego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka - miała być krajem „mlekiem i miodem płynącym”. Jednak państwo nadal było nieudolnie rządzone przez komunistów, a przysłowiowa „socjalistyczna gospodarka planowa” doprowadzała Polskę do ruiny gospodarczej. Warunki pracy w większości fabryk wręcz urągały godności ludzkiej. Pozorne sukcesy, jak choćby obiecany „mały fiat dla każdego obywatela” czy też „mieszkania dla każdej rodziny” były propagandową fikcją. Tymczasem komuniści coraz bardziej zadłużali państwo w zachodnich bankach. Pogłębiała się też przepaść między społeczeństwem a władzą. Coraz mniej dóbr trafiało do obywateli, coraz więcej - do władzy. To pogłębiało niechęć między robotnikami a rządzącymi. Sytuację pogarszały systematyczne, choć od 1976 r. ukryte, podwyżki cen. Pod koniec lat siedemdziesiątych brakowało na rynkach już najbardziej podstawowych artykułów. Propaganda zaś jak na urągowisko zapewniała, że obywatelom żyje się coraz lepiej.

Nie było strajków, były przestoje

Pierwsze „przestoje w pracy”, jak władza nazywała wówczas strajki, miały miejsce już w czerwcu 1980 r. w kilku zakładach Lubelszczyzny. Powodem były pogarszające się warunki pracy i płacy. Punktem zapalnym stał się „test” komunistów na wytrzymałość pracowników: 7 lipca 1980 r. w niemal wszystkich bufetach większych zakładów województwa lubelskiego ceny „wyrobów mięsnych” wzrosły nagle o sto procent. Stało się tak m.in. w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego Państwowych Zakładów Lotniczych w Świdniku (WSK PZL) - fabryce zatrudniającej kilkanaście tysięcy osób. - To była fabryka, którą władza się szczyciła. Stąd niemal wszyscy pracownicy szli na pochód pierwszomajowy. Na różnego rodzaju uroczystości partyjne - wspomina Marian Król, dziś przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność”. Podczas lipcowego strajku w 1980 r. frezer, a zarazem jeden z jego współorganizatorów. - Takim sygnałem dla władzy, że jest niedobrze, był kilkugodzinny strajk w naszym zakładzie filialnym w Mielcu w ostatnim tygodniu czerwca. Ale władza to zbagatelizowała. Podobnie było u nas w Świdniku. W strajku wzięło udział kilkuset młodych ludzi, jednak starsi robotnicy wtedy go nie poparli. Z informacją o tym wydarzeniu oraz pytaniem, co robić dalej, pojechali do KW PZPR w Lublinie przedstawiciele zakładowej organizacji partyjnej. Na spotkanie kazano im czekać osiem godzin, po czym… nie uwierzono, że coś takiego mogło mieć miejsce.
We wtorek 8 lipca w WSK Świdnik stanęli robotnicy. Najpierw, na pierwszej zmianie, kilka wydziałów, a tuż po południu cały zakład, mimo iż działacze zakładowej PZPR usiłowali do tego nie dopuścić. Kierownicy wydziałów biegali jak w ukropie, usiłując „zapędzić roboli” do roboty, jak wtedy pogardliwie nazywano robotników. Na niektóre wydziały przyszedł nawet dyrektor zakładu. Groźbami i prośbami starał się wpłynąć na załogę, by wróciła do pracy. Jednak bez rezultatu. - Byłem w grupie 50 osób, które zatrzymały zakład. Miałem wówczas 22 lata - wspomina Marian Król. - Organizatorami strajku byli bardzo młodzi ludzie, którzy nie mieli nic do stracenia, albo robotnicy z kilkudziesięcioletnim stażem i wielkim autorytetem, których dyrekcja bała się prześladować w jakikolwiek sposób. Próbowano wszelkich chwytów, żeby rozbić nasz strajk. Przyjeżdżali esbecy i straszyli. Różni państwowi urzędnicy ze stolicy i województwa, m.in. minister przemysłu Aleksander Kopeć. Także ówczesny wojewoda i sekretarze PZPR. Ludzie jednak nie chcieli wrócić do pracy. Trzeciego dnia zastrajkował biurowiec, czyli urzędnicy. Wśród strajkujących znaleźli się nawet szeregowi członkowie partii. To był straszny cios dla PZPR. Tego się nie spodziewali. Już wtedy zaczęto nam obiecywać wielkie pieniądze. Nawet dodatkowo po tysiąc złotych miesięcznie. Mówiono, że jeśli my, robotnicy, pójdziemy do pracy, to inni też pójdą. Słyszeliśmy: „My sobie szybko z tymi «urzędolami» poradzimy”. Ale myśmy się nie ruszyli. Mimo że czuło się strach przed ewentualnymi represjami. Jeszcze w pamięci mieliśmy grudzień 1970 r. i rok 1976. Jacyś prowokatorzy próbowali nas nawet wyprowadzić na ulicę, byśmy „zdobywali” sklepy komercyjne, gdzie sprzedawano artykuły po bardzo wysokich cenach. Ale nie daliśmy się podpuścić. Do dziś uważam, że było to działanie Ducha Świętego. U nas wtedy nawet najwięksi wrogowie zaczęli ze sobą rozmawiać.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

Strajk kolejnej chluby partyjnej

Kolejnym zakładem w województwie, którym chlubili się komuniści, była lubelska Fabryka Samochodów Ciężarowych (FSC). Tu również pracowało kilkanaście tysięcy osób. 45-latek Julian Dziura o strajku w swoim zakładzie dowiedział się z... Radia Wolna Europa. Był wtedy starszym konstruktorem. - Kobiety na wydziale tłoczni strajkowały od rana w czwartek 10 lipca, a myśmy o tym nie wiedzieli - mówi do dziś z pewnym zażenowaniem Julian Dziura. - Udało się dyrekcji utrzymać to w tajemnicy. W piątek byłem na spawalni. Podszedł do mnie znajomy robotnik i zapytał: „Czy jak my pójdziemy, to umysłowi pójdą?”. Odpowiedziałem niemal konspiracyjnie: „To zależy, ilu was będzie”.
- Było w tym coś niezwykłego, zapierającego dech w piersiach, kiedy przed dyrekcją gromadziło się coraz więcej pracowników - wspomina do dziś ze wzruszeniem Waldemar Janiak, wówczas mistrz na wydziale „C”, jednym z większych w fabryce. - Robotnicy stali pod biurowcem i wołali: „Chodźcie tutaj! Chodźcie tutaj!”. I umysłowi nieśmiało, ale wychodzili. Dyrekcja zamykała drzwi, a oni, jak woda, przeciekali i stawali na placu. Przybywało ludzi i przybywało... tak że niektórzy stali już na trawnikach. I byli niezwykle subordynowani. Jak ktoś powiedział, by nie niszczyć trawników, bo to nasze wspólne dobro, to wszyscy zeszli, mimo że było już niewiele miejsca.
W Lublinie, a także w innych miastach województwa zaczęły rozszerzać się strajki. Jedne trwały kilka godzin, inne kilka czy kilkanaście dni. W sumie protestowano w kilkudziesięciu zakładach miasta i województwa, m.in. w Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów. Także na kolei. Również w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Wśród postulatów dominowały płacowe i socjalne. W świdnickiej WSK ukonstytuował się komitet strajkowy składający się z 250 osób. W lubelskiej FSC - z 50. Do negocjacji z dyrekcją przystąpiono po zebraniu postulatów. Załoga ze świdnickiej WSK miała ich 600. Pracownicy lubelskiej FSC niewiele mniej.

Jednak zwycięstwo

Negocjatorom, po jednej i po drugiej stronie, towarzyszył strach. Zarówno rozmowy, jak i podpisanie porozumień nie były tak spektakularne jak w Gdańsku czy Szczecinie. 11 lipca podpisano porozumienie w WSK Świdnik. Następnego dnia w FSC. Ludzie z niedowierzaniem podpisywali wytargowane ustalenia. Jedni wierzyli, że władza będzie je realizować, inni - nie. Jednak wszystkich mobilizowała świadomość, że po raz pierwszy od lat zechciano rozmawiać z pracownikami. - W sumie w naszej fabryce zaakceptowanych do realizacji zostało blisko 200 postulatów. Władza partyjna kraju, województwa, a także dyrekcja miały je realizować, bo dotyczyły one zarówno problemów zakładu, jak i kraju - opowiada Marian Król. - Zasadniczy postulat mówił o tym, że strajkujący nie będą represjonowani. Oczywiście, w postulatach była też mowa o podwyżkach płac, poprawie warunków pracy. Jednym z postulatów było nawet zobowiązanie dyrekcji do przeprowadzenia wolnych wyborów do Rady Zakładowej Związków Zawodowych. Wtedy wydawało nam się to niezwykłym osiągnięciem, bo system komunistyczny nie zakładał wolnych wyborów czy wolnych związków zawodowych.
- Pięć dni pracowaliśmy nad segregowaniem tych kilkuset postulatów. Było nas 50 w Komitecie Strajkowym - opowiada Julian Dziura. - Pracowaliśmy nad postulatami od godz. 7 rano do 16. Tyle, ile trwała praca w biurach. Było kilkadziesiąt jednakowych, więc trzeba było je odrzucić. Inne zredagować. Głównie były to postulaty płacowe i socjalne; lecz inny był postulat spawacza na odlewni, a inny na kuźni. Zarówno warunki pracy były inne, jak i płacy. Chodziło np. o przydział mleka czy zupy regeneracyjnej. Przedstawiliśmy postulaty dyrekcji i 12 lipca podpisaliśmy porozumienie.
- Gdyby nie powstanie „Solidarności”, to nie wiem, czy doszło- by do realizacji jakiegokolwiek z naszych postulatów - przyznaje Waldemar Janiak. - Dyrekcja, choć podpisała się pod porozumieniami, to tak naprawdę tylko deklarowała, że je zrealizuje. Dopiero postawieni pod ścianą, czyli zagrożeni kolejnym strajkiem, spełniali obietnice. O każdy podpisany postulat trzeba było wręcz zawzięcie walczyć. Jednak załoga pilnowała realizacji tego, co podpisano. Podczas zmiany pracownicy zbierali się na kwadrans, a ja informowałem, jakie są postępy w realizacji, bo dyrekcji kompletnie nie wierzono.
- Po podpisaniu porozumień nie było z naszej strony jakiejś euforii. Może bardziej panował nastrój oczekiwania niż radości. Przecież jeszcze wiele zakładów strajkowało i załoga każdego z nich miała różne postulaty. A nie było między nami żadnego współdziałania - podkreśla Marian Król. - Zaufanie do władz też nie zmieniło się przecież z dnia na dzień. Z naszego buntu jednak wnioski wyciągnęli strajkujący na Wybrzeżu. U nas zabrakło koordynacji i solidarności między zakładami. Tam już strajkowano za siebie i za innych. Tam już podpisywano porozumienia dla stoczni i dla innych. Tam już była ogólnopracownicza solidarność. I stąd mógł powstać ponaddziesięciomilionowy NSZZ „Solidarność”, który dał początek niepodległości.

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Św. Florian - patron strażaków

Św. Florianie, miej ten dom w obronie, niechaj płomieniem od ognia nie chłonie! - modlili się niegdyś mieszkańcy Krakowa, których św. Florian jest patronem. W 1700. rocznicę Jego męczeńskiej śmierci, właśnie z Krakowa katedra diecezji warszawsko-praskiej otrzyma relikwie swojego Patrona. Kim był ten Święty, którego za patrona obrali także strażacy, a od którego imienia zapożyczyło swą nazwę ponad 40 miejscowości w Polsce?

Zachowane do dziś źródła zgodnie podają, że był on chrześcijaninem żyjącym podczas prześladowań w czasach cesarza Dioklecjana. Ten wysoki urzędnik rzymski, a według większości źródeł oficer wojsk cesarskich, był dowódcą w naddunajskiej prowincji Norikum. Kiedy rozpoczęło się prześladowanie chrześcijan, udał się do swoich braci w wierze, aby ich pokrzepić i wspomóc. Kiedy dowiedział się o tym Akwilinus, wierny urzędnik Dioklecjana, nakazał aresztowanie Floriana. Nakazano mu wtedy, aby zapalił kadzidło przed bóstwem pogańskim. Kiedy odmówił, groźbami i obietnicami próbowano zmienić jego decyzję. Florian nie zaparł się wiary. Wówczas ubiczowano go, szarpano jego ciało żelaznymi hakami, a następnie umieszczono mu kamień u szyi i zatopiono w rzece Enns. Za jego przykładem śmierć miało ponieść 40 innych chrześcijan.
Ciało męczennika Floriana odnalazła pobożna Waleria i ze czcią pochowała. Według tradycji miał się on jej ukazać we śnie i wskazać gdzie, strzeżone przez orła, spoczywały jego zwłoki. Z czasem w miejscu pochówku powstała kaplica, potem kościół i klasztor najpierw benedyktynów, a potem kanoników laterańskich. Sama zaś miejscowość - położona na terenie dzisiejszej górnej Austrii - otrzymała nazwę St. Florian i stała się jednym z ważniejszych ośrodków życia religijnego. Z czasem relikwie zabrano do Rzymu, by za jego pośrednictwem wyjednać Wiecznemu Miastu pokój w czasach ciągłych napadów Greków.
Do Polski relikwie św. Floriana sprowadził w 1184 książę Kazimierz Sprawiedliwy, syn Bolesława Krzywoustego. Najwybitniejszy polski historyk ks. Jan Długosz, zanotował: „Papież Lucjusz III chcąc się przychylić do ciągłych próśb monarchy polskiego Kazimierza, postanawia dać rzeczonemu księciu i katedrze krakowskiej ciało niezwykłego męczennika św. Floriana. Na większą cześć zarówno świętego, jak i Polaków, posłał kości świętego ciała księciu polskiemu Kazimierzowi i katedrze krakowskiej przez biskupa Modeny Idziego. Ten, przybywszy ze świętymi szczątkami do Krakowa dwudziestego siódmego października, został przyjęty z wielkimi honorami, wśród oznak powszechnej radości i wesela przez księcia Kazimierza, biskupa krakowskiego Gedko, wszystkie bez wyjątku stany i klasztory, które wyszły naprzeciw niego siedem mil. Wszyscy cieszyli się, że Polakom, za zmiłowaniem Bożym, przybył nowy orędownik i opiekun i że katedra krakowska nabrała nowego blasku przez złożenie w niej ciała sławnego męczennika. Tam też złożono wniesione w tłumnej procesji ludu rzeczone ciało, a przez ten zaszczytny depozyt rozeszła się daleko i szeroko jego chwała. Na cześć św. Męczennika biskup krakowski Gedko zbudował poza murami Krakowa, z wielkim nakładem kosztów, kościół kunsztownej roboty, który dzięki łaskawości Bożej przetrwał dotąd. Biskupa zaś Modeny Idziego, obdarowanego hojnie przez księcia Kazimierza i biskupa krakowskiego Gedko, odprawiono do Rzymu. Od tego czasu zaczęli Polacy, zarówno rycerze, jak i mieszczanie i wieśniacy, na cześć i pamiątkę św. Floriana nadawać na chrzcie to imię”.
W delegacji odbierającej relikwie znajdował się bł. Wincenty Kadłubek, późniejszy biskup krakowski, a następnie mnich cysterski.
Relikwie trafiły do katedry na Wawelu; cześć z nich zachowano dla wspomnianego kościoła „poza murami Krakowa”, czyli dla wzniesionej w 1185 r. świątyni na Kleparzu, obecnej bazyliki mniejszej, w której w l. 1949-1951 jako wikariusz służył posługą kapłańską obecny Ojciec Święty.
W 1436 r. św. Florian został ogłoszony przez kard. Zbigniewa Oleśnickiego współpatronem Królestwa Polskiego (obok świętych Wojciecha, Stanisława i Wacława) oraz patronem katedry i diecezji krakowskiej (wraz ze św. Stanisławem). W XVI w. wprowadzono w Krakowie 4 maja, w dniu wspomnienia św. Floriana, doroczną procesję z kolegiaty na Kleparzu do katedry wawelskiej. Natomiast w poniedziałki każdego tygodnia, na Wawelu wystawiano relikwie Świętego. Jego kult wzmógł się po 1528 r., kiedy to wielki pożar strawił Kleparz. Ocalał wtedy jedynie kościół św. Floriana. To właśnie odtąd zaczęto czcić św. Floriana jako patrona od pożogi ognia i opiekuna strażaków. Z biegiem lat zaczęli go czcić nie tylko strażacy, ale wszyscy mający kontakt z ogniem: hutnicy, metalowcy, kominiarze, piekarze. Za swojego patrona obrali go nie tylko mieszkańcy Krakowa, ale także Chorzowa (od 1993 r.).
Ojciec Święty z okazji 800-lecia bliskiej mu parafii na Kleparzu pisał: „Święty Florian stał się dla nas wymownym znakiem (...) szczególnej więzi Kościoła i narodu polskiego z Namiestnikiem Chrystusa i stolicą chrześcijaństwa. (...) Ten, który poniósł męczeństwo, gdy spieszył ze swoim świadectwem wiary, pomocą i pociechą prześladowanym chrześcijanom w Lauriacum, stał się zwycięzcą i obrońcą w wielorakich niebezpieczeństwach, jakie zagrażają materialnemu i duchowemu dobru człowieka. Trzeba także podkreślić, że święty Florian jest od wieków czczony w Polsce i poza nią jako patron strażaków, a więc tych, którzy wierni przykazaniu miłości i chrześcijańskiej tradycji, niosą pomoc bliźniemu w obliczu zagrożenia klęskami żywiołowymi”.

CZYTAJ DALEJ

Abp Wojda na Jasnej Górze: chrześcijańska tożsamość jest nam potrzebna

2024-05-03 13:28

[ TEMATY ]

Jasna Góra

abp Wacław Depo

abp Tadeusz Wojda SAC

Karol Porwich/Niedziela

O tym, że chrześcijańska tożsamość jest nam potrzebna mówił na Jasnej Górze abp Tadeusz Wojda. Przewodniczący Episkopatu Polski, który przewodniczył Sumie odpustowej ku czci Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski apelował, by stawać w obronie „suwerenności naszego sumienia, naszego myślenia oraz wolności w wyznawaniu wiary, w obronie wartości płynących z Ewangelii i naszej chrześcijańskiej tradycji”. Przypomniał, że „życie ludzkie ma niepowtarzalną wartość i że nikomu nie wolno go unicestwiać, nawet jeśli jest ono niedoskonałe”.

W kazaniu abp Wojda, przywołując obranie Matki Chrystusa za Królową narodu polskiego na przestrzeni naszej historii, od króla Jana Kazimierza do św. Jana Pawła II i nas współczesnych, podkreślił że nasze wielowiekowe złączenie z Maryją nie ogranicza się jedynie do wymiaru historycznego a jego wymowa jest znacznie głębsza i „mówi o więzi miedzy Królową i Jej poddanymi, miedzy Matką a Jej dziećmi”. Wskazał, że dla nas „doświadczających słabości, niemocy, kryzysów duchowych i ludzkich, Maryja jest prawdziwym wzorem wiary, mamy więc prawo i potrzebę przybywania do Niej”.

CZYTAJ DALEJ

O Świętogórska Panno z Gostynia, módl się za nami...

2024-05-04 20:50

[ TEMATY ]

Rozważania majowe

Wołam Twoje Imię, Matko…

Karol Porwich/Niedziela

Piąty dzień naszego majowego pielgrzymowania pozwala nam stanąć na gościnnej ziemi Archidiecezji Poznańskiej. Wśród wielu świątyń, znajduje się Świętogórskie Sanktuarium, którego sercem i duszą jest umieszczony w głównym ołtarzu obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem i kwiatem róży w dłoni.

Rozważanie 5

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję