AGNIESZKA KONIK-KORN: - Dlaczego rodzice chcą referendum edukacyjnego?
EWELINA KRÓLIKOWSKA-JUSZCZYK: - Zacznę od tego, że jest to już trzecia akcja rodziców w sprawie sześciolatków. Dzięki poprzednim udało się odroczyć reformę w sumie dla pięciu roczników dzieci. Pierwszą inicjatywą była internetowa zbiórka podpisów pod akcją „Ratuj Maluchy”, którą poparło ponad 60 tys. osób. Dzięki niej odroczono reformę obniżenia wieku szkolnego o trzy lata (do 2012 r.). Drugą inicjatywą rodziców był obywatelski projekt ustawy „Sześciolatki do przedszkola”, pod którym w 2011 r. udało się zebrać 347 tys. odręcznych podpisów. Postulowano w nim m. in. całkowite wycofanie reformy. Rząd w odpowiedzi odroczył obniżenie wieku szkolnego o dwa kolejne lata (do 2014 r.). Obecnie naszym celem jest zebranie min. 500 tys. podpisów pod wnioskiem o referendum, a także podjęcie w debacie publicznej pięciu ważnych tematów edukacyjnych. Poza przymusem szkolnym sześciolatków są to: przymus przedszkolny pięciolatków, gimnazja, zredukowany program nauczania w liceach oraz zagrożenie likwidacją kolejnych tysięcy szkół i przedszkoli. Większość z tych problemów to efekt reform minister Hall.
- Dlaczego włączyła się Pani w tę akcję?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Politycy argumentują, że w Unii dzieci wcześniej idą do szkoły, ale nie mówią, że to tylko kwestia innego nazewnictwa. To, co u nich nazywa się szkołą dla sześciolatków, tak naprawdę jest odpowiednikiem naszego przedszkola. Niemiecka czy angielska szkoła dla najmłodszych dzieci jest do nich przystosowana lepiej niż nasze przedszkola. Są sale do zabawy, nauki, ogrodzone place zabaw, większa liczba personelu. A nasze przedszkolaki nie uczą się wcale mniej niż ich rówieśnicy w Unii. Faktem jest także to, że Polska jest na szarym końcu jeśli chodzi o finansowanie edukacji. Ja jestem nauczycielką od 13 lat. Wielokrotnie doświadczałam, jak bardzo niedoinwestowana jest polska szkoła. Brakuje nawet na konieczne remonty, na przysłowiowy papier w toalecie, o ciepłej wodzie nie wspominając. Uczyłam w zimie w salach, gdzie trzeba było zsuwać ławki na środek, bo tak bardzo wiało od nieszczelnych okien. Polska szkoła wciąż wyciąga rękę do rodzica: po komitet, dar dla szkoły, zrzutkę na ksero, itp. Szuka sponsorów i darczyńców, by np. pomalować sale. Nauczyciele nieraz z własnych środków kupują potrzebne pomoce naukowe, bo nawet kolorowa kreda bywa luksusem. Bolączką, której doświadczałam w pracy zawodowej są przeładowane klasy (nawet 36 uczniów) i praca na zmiany. Wiem, jak ciężko uczy się matematyki młodzież po południu, czy w piątek do godz. 17.15. Co dopiero sześciolatki! A takie warunki są również w szkole rejonowej moich dzieci.
- Tu w Krakowie?
Reklama
- Tak. Mieszkamy na Ruczaju - obszarze Krakowa, który bardzo dynamicznie się rozwija. W ostatnich kilkunastu latach deweloperzy wybudowali tu setki nowych mieszkań, w większości zamieszkanych przez młode rodziny z dziećmi. Dla przykładu, w mojej klatce jest 12 mieszkań i 14 dzieci, kolejne w drodze. Tymczasem władze wybudowały tylko jedno nowe przedszkole (i przeniosły do niego dzieci ze zlikwidowanej placówki w Kobierzynie), i ani jednej szkoły. Nasza szkoła rejonowa pęka w szwach. Sąsiadka opowiadała mi, że gdy zobaczyła w wakacje listy przyjętych dzieci - po 36 w każdej, zdecydowała się dowozić dziecko do bardziej odległej placówki. My także tak robimy. W każdej klasie znalazło się kilku takich rodziców i dzięki temu we wrześniu klasy liczyły ok. 30 uczniów. W moim bloku 7 dzieci chodzi do SP, ale tylko dwoje do rejonu. Gdy wypytywałam o warunki w tej szkole, usłyszałam z ust sekretarki, że gdyby wszystkie dzieci zamieszkałe w rejonie zechciały się tu uczyć, to cytuję: „nawet nocna zmiana, by nie pomogła”. W okolicznych szkołach jest podobnie. Z zewnątrz wiele rzeczy może wydawać się w porządku, bo żaden dyrektor nie napisze na stronie internetowej szkoły: „Mamy co prawda świetlicę, ale tylko jedną, a uczniów blisko 500, gorąco odradzam!”, albo „Jest ładna sala gimnastyczna, ale klas tak dużo, że zajęcia WF odbywają się również na korytarzu”, lub: „W naszej szkole jest stołówka, ale tak mała, że jednorazowo może z niej skorzystać 30 uczniów, a że w szkole uczniów jest kilkuset, proszę nastawić się na tłok i gigantyczne kolejki”. Ale tak to od środka wygląda. Kiedy słyszę zapewnienia pani minister, że szkoły są znakomicie przygotowane na przyjęcie sześciolatków, to nie wiem czy śmiać się, czy płakać.
- Mimo to posłała Pani dziecko wcześniej do szkoły?
Reklama
- Mój najstarszy synek Karol (ur. w 2005 r.) miał być ostatnim rocznikiem, gdy to rodzice mogli zadecydować, czy poślą dziecko do szkoły w wieku 6 czy 7 lat. Początkowo nie zamierzałam skracać mu dzieciństwa, ale obawiając się tzw. podwójnego rocznika, przeładowanych klas, większej konkurencji przy dostaniu się do lepszego gimnazjum, liceum, czy potem na studia, posłałam go o rok wcześniej do zerówki. Była to zerówka szkolna w centrum Krakowa. Początkowo Karol chodził chętnie, od małego był bardzo bystry, śmiały, wydawało mi się, że sobie poradzi. Mała klasa, jedna zmiana. Jego zapał szybko jednak gasł. Karol żalił się, że nie nadąża za kolegami, nie potrafi tak szybko i ładnie wykonywać różnych prac manualnych, ciężko mu było długo się skupić. Zaczął się czuć gorszy od starszych kolegów. On, który w wieku trzech lat poszedł do przedszkola i ani razu tam nie płakał, tu - w szkole - za nic w świecie nie chciał zostawać na świetlicy. Płakał, że jest mu tam źle. W szkole nie było stołówki, a jedynie niewielki bufet, ale dzieci nie miały nawet możliwości napić się ciepłej herbaty do śniadania. Nie wychodziły w ogóle na powietrze, bo choć obok szkoły było duże boisko, korzystali z niego także gimnazjaliści, nie było odpowiedniego ogrodzenia. Pani, nie mając nikogo do pomocy, bała się o dzieci, obok była ulica. Zaczęliśmy codziennie poświęcać Karolowi dużo czasu, postęp był ogromny. Karol coraz lepiej kolorował, zaczął czytać. Pani chwaliła go, że jest w grupie dzieci, które bardzo dobrze sobie radzą. Ale on i tak męczył się w szkole. Kiedyś przyznał się, że wychodząc do toalety, która znajdowała się w innym skrzydle budynku, biega sobie po szkole (!), bo ciężko mu tyle wysiedzieć. Kiedy w drugim semestrze zaczęły się szlaczki w tzw. liniaturze, było to dla niego katorgą. Zaczęłam się już zastanawiać, czy to z moim dzieckiem jest coś nie tak. Zrobiliśmy badania w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej, które pokazały, że synek rozwija się prawidłowo, intelektualnie powyżej przeciętnej.
- Jaka była Państwa decyzja? Przecież wszystko było w porządku...
- Zanim podjęliśmy decyzję co dalej, rozmawiałam z przyjaciółką, która od wielu lat uczy w klasach I-III. Powiedziała, że przez pięć lat studiowała edukację wczesnoszkolną, poznawała metody pracy z dziećmi od 7 do 10 lat. Na wieść, że już niedługo do pierwszych klas mają trafić sześciolatki, a szkoła ma utworzyć zerówkę dla pięciolatków, była wręcz przerażona. Miała już nieraz w swoich klasach młodsze dzieci. Powiedziała coś, co bardzo mi utkwiło, że choć te dzieciaki intelektualnie bywały świetne, to rozwoju emocjonalnego nie da się przyspieszyć. 6-latki bardziej przeżywały porażki, częściej płakały czy obrażały się o jakieś głupstwo. Mają też większą (niż 7-latki) potrzebę ruchu i zabawy. Ostatecznie Karol powtórzył zerówkę, i to w przedszkolu. Z perspektywy czasu uważam, że to była świetna decyzja. Moja koleżanka posłała swojego sześciolatka do 1 klasy, miała podobne doświadczenia, bardzo żałowała, ale tej decyzji nie dało się już odkręcić. Uważam, że obniżanie wieku szkolnego bez odpowiednich zmian, bez nakładów finansowych, to krzywda dla polskich dzieci.
- Czy w referendum są jeszcze inne pytania?
Reklama
- Tak. Oprócz sześciolatków jest jeszcze kwestia obowiązku przedszkolnego pięciolatków. Brzmi to może ładnie, ale przedszkoli brakuje, w co trzeciej gminie wiejskiej nie ma ani jednego. Dlatego te dzieci już we wrześniu mogą trafić do szkół. Najmłodsze, urodzone w grudniu jak mój średni synek Jaś, będą miały zaledwie 4 lata i 9 miesięcy! Władze znów szykują nam podwójny rocznik. Między moimi najmłodszymi dziećmi jest różnica ok. 2 lat. Myśl o tym, że mogliby zasiąść w jednej ławce, wydaje mi się absurdem. Kolejna kwestia to przywrócenie pełnego kursu historii i innych przedmiotów. W obronie cichaczem obcinanych godzin historii były w Krakowie nawet głodówki. Ja, jako nauczyciel matematyki, z niepokojem obserwuję jak co roku z tzw. minimum programowego, czy zakresu materiału do matury wykreślane są kolejne zagadnienia lub nawet całe działy. Następne pytanie to: „Czy jesteś za stopniowym powrotem do systemu 8 klasowej szkoły podstawowej i 4 letniej szkoły średniej?”. Jestem zatrudniona w gimnazjum od blisko 12 lat i osobiście uważam, że gimnazja się nie sprawdziły, że to edukacyjna porażka. W najtrudniejszym okresie dojrzewania młodzież jest wyrywana z dobrze znanego sobie środowiska, od nowa musi wypracować sobie pozycję w grupie rówieśniczej, odnaleźć się w nowych warunkach. To rodzi wiele problemów.
- A o co chodzi z powstrzymaniem likwidacji szkół? Są przecież placówki, gdzie brakuje uczniów i trzeba je zlikwidować...
- Tak, ale do niedawna kurator musiał zgodzić się na likwidację szkoły. Zmieniła to pani Hall. Teraz decyduje burmistrz gminy. Jedna szkoła-moloch pracująca na zmiany, z dużymi klasami jest tańsza w utrzymaniu niż trzy mniejsze szkółki. W sytuacji kryzysu decydują tak naprawdę pieniądze, a nie dobro dzieci.
- Jak więc można przyłączyć się do akcji?
- Wystarczy wejść na stronę www.ratujmaluchy.pl lub www.rzecznikrodzicow.pl. Tam są wszystkie informacje i wzory formularzy, na których można zbierać podpisy. Na chwilę obecną jest ich już ponad 202 tys. Akcja potrwa do 1 czerwca.